Dreamstorming Espresso 86

„Tylko gdy pracuję, jestem coś warta.”

Czyli po co mi to całe leniuchowanie

To wcale nie jest takie proste Kochana.

Może dla Ciebie jest. Dla mnie nie.

Próbuję. Znasz mnie. Jasne, że próbuję. 

Ile siły w silnej woli…

Niestety potykam się. To chyba ludzkie.

Wiem, że to kwestia historii, którą sobie opowiadam…

Że tylko gdy pracuję, to jestem coś warta.

A jak leżę i macham nóżką, to jestem nic nie warta? 

Dlatego każda próba poleżakowania wyostrza wyrzuty sumienia, które cisną na tyle silnie, że szybciej (raczej szybciej niż później) poderwę pupę z krzesła/leżaka/ławki/fotela. 

No bo przecież mogę tyle w tym czasie zrobić…

Ciasto upiec (chociaż nie umiem – no ale przecież zawsze mogę się nauczyć).

Zielsko wyrwać (chociaż zamiłowania do ogrodu nie odziedziczyłam po mamie).

Zrobić z Jaśkiem, podejrzane na Pinterest, gąsiennice z papieru toaletowego.

Nadrobić książkowe zaległości (kupione leży i wierci dziurę w brzuchu – „znów kupione i nieprzeczytane”).

Wsiąknąć w głębiny rozmów, którymi nęci taras Agaty.

Tyle rzeczy…

A może ja zwyczajnie karmię się poczuciem, że tyle mnie omija?

Boję się, że zbyt dużo stracę leżąc i nic nie robiąc?

No dobra, zostając przy analizie zysków i strat. 

A co zyskam?

Leżąc?

Marząc?

Ładując baterie? (podobno, bo jak dla mnie to leżenie na sztywno, na musa, to raczej mi je rozładowuje) 

Potraktujmy sprawę klasykiem: po co chcę się w ogóle sprawą leżakowania interesować?

Pamiętasz? Zaczynamy od DLACZEGO.

Moje dlaczego: chcę więcej „leżeć”, szwendać się, leniuchować, nie pracą głową zajmować bo…

Nie ma (podobno) lepszego miejsca, lepszej czasoprzestrzeni do generowania nowych, soczystych, jakich świat nie widział pomysłów! 

Chcę zanurzyć się w oceanach inspiracji. 

Ale właśnie nie takiej książkowej, podpatrzonej, pod-czytanej u innych.

Takiej czystej. Nieskażonej myślami i intencjami drugiego człowieka.

Dziewiczej.

Nieodkrytej. 

Bezludnej. 

Dlatego chcę się wrzucać bez wyrzutów sumienia w wałęsanie się, gdzie i ile się da. Moje nowe postanowienie (Ty Kochana jesteś świadkiem – liczę na to, że będziesz mnie z tego rozliczać):

Pon-czw od 14:00 wrzucam się w stan szwędaczy.

W celu (wiem, przepraszam ale nie umiem tak bez celu… nic-nie-robiąc – i wiesz co? Postanowiłam interpretować to jako mój zasób, a nie wadę)…

…pogapienia się na jeziorną kaczkę.

…odszperania okolicznych miejsc magicznych (żeby z laptopem pod pachą i termosem kawy zalecieć tam i coś Ci napisać)

…skradania wiatrowych całusów mym czołem i policzkami.

czy też

…zachwycania się pięćdziesięcioma odcieniami niebieskości nieba.

A całe te natury ceregiele po to, żeby wybudzić dzikość, notabene naturalność, pomysłów prosto z mego brzucha. 

Powiem Ci coś Kochana. (Z lekką dozą nieśmiałości)

Odkąd pamiętam, słyszę w głowie głos „jestem stworzona do robienia rzeczy wielkich”.

Nie chcę się już z nim boksować. Uciszać. Kneblować.

Wiem, że to do niczego nie prowadzi, takie wieczne uciekanie przed swoim. 

Tak, to jest moje. Bo ze mnie wychodzi. Z mojej osobistej głowy, a raczej brzucha, ewentualnie serca. 

I już wiem, doświadczyłam nie raz, że próba obejścia tej myśli, prowadzi zawsze w jedno i to samo miejsce – do ściany „to znowu nie to!”.

Nie wiem jak Ty, ale ja przestaję już uciekać. 

Uciekanie zamieniam na szwendanie. 

W celu poszukiwania pomysłów do robienia rzeczy wielkich.

A pytanie-bilet do Króliczej Nory brzmi:

Po co mi to całe leniuchowanie?

Do jakiego miejsca ma mnie ono doprowadzić?

Jakie nowe horyzonty spenetrować?

szwendaj-się-kto-może,

kasia.